Strony

środa, 29 grudnia 2010

Wiatrak

Znalezione gdzieś w jakimś busie między plecakami a brudnymi siedzeniami, oparte o szybę i zdeptane przez przechodzących.

Rzekł Don Kichote do swojego głupiego giermka:
- Widzisz, wreszcie wyjechaliśmy. Mówiłem Ci, że tu na pewno będzie to czego tak długo szukamy.
Co z tego, że to tylko wiatrak. Mógłbyś przecież po prostu o tym nie wspominać. Popatrz jaki wysoki.
A jaki groźny. Nic tylko powalczyć z nim trochę.
I co z tego, że nam nigdy nie odda..?
Bronić się przecież może. Samym tym, że jest.
Widzisz.. zawsze chciałem powalczyć. Tak jakoś czuję, że bez tego nie byłoby o mnie pieśni.
A przecież własnie dla pieśni zaistniałem.
No popatrz jak się pręży. A jakie skrzydła ma olbrzymie. Jednym machnięciem, z siodła by mnie zrzucił.
A jaka łuska. Jak cegła twarda.
A pierś.. jak mur nieskruszony.
A oczy czarne i puste.. iście bestialskie.
A czy słyszysz ten pomruk? Potworny.
A jak zionie!! jeden oddech i całe łany zbóż, w proch i pył..
Zdawać by się mogło, że za wysokie progi.
Na moje rycerskie nogi.
Ale przecież jam jest Don Kichote.
Nie takie smoki na mej drodze stawały.
I nie mów mi, że to tylko wiatraki były.
Nie potrzebuję tego.
Wiem, pewnie masz mnie za wariata.
Myślę, że to kwestia wiary.
Nie wierzysz w to co ja. Myślę, że Ty w nic nie wierzysz.
Ja wierzę. I nic to, że nikt nie wierzy we mnie.
Wariaci!
Chciałbym poruszyć świat. Choćby walcząc z wiatrakami.
Wiem na co się krzywisz. Też mnie trochę męczy, ciągłe obrywanie zgniłymi jabłkami.
Wieczne bluzgi zabłoconych dzieci.
Ale tak już chyba być musi.
Nie wiem, nie znam się na tym. Ale chyba gdzieś o tym czytałem.
Że najbardziej przejebane, mają wierzący w szum wiatraka..
Nie myśl, że nie jestem Ci wdzięczny. Widzę ile znosisz. Broniąc mnie, przede mną.
Chyba masz jednak nadzieję. Że w końcu jakiegoś smoka pokonam.
No dobra, wiatraka, skoro tak wolisz.
Tak czy owak, cieszę się, że jesteś. Bo przecież zawsze mogę zostać ranny.
Kto wtedy przyjdzie i powie że widział smoka?
Kto przyzna, że miałem rację?
Kto mi doda wiary.. jeśli nie Ty to kto?
Dla tego cieszę się, że jesteś.
Wiem, egoista ze mnie. Aż do obrzydzenia. Ale przecież ktoś musi być mną, żeby ktoś mógł być Tobą..
Wiesz, myślę, że kiedyś napiszą o nas książkę. Albo jakąś balladę romantyczną.
Bzdury powiadasz? A żebyś się nie zdziwił. Za mało masz bracie wiary. Ja wierzę w wiatraki.. w moje smoki.
Myślisz, że dla czego walczę z wiatrakami? Dla smoków.
Tak.. ktoś powinien coś o nas napisać.
Wiesz, tak szczerze mówiąc, to ja z każdym kolejnym smokiem mam nadzieję zostać bohaterem.
Jakiejś pięknej ballady.
Wiem, że to naiwne. Nie mów więc nic proszę nikomu.
Wiesz, lubię czasem roić. Że na świecie nie ma wiatraków.
Czy wtedy smoków też by nie było?



poniedziałek, 27 grudnia 2010

Nie jaram się sztuką..


..bo uważam, że to niezdrowe. Czasem nawet wydaje mi się, że niebezpieczne. Jaranie się sztuką potrafi posiać spustoszenie w głowie i taki jarający się obywatel, nawet nie ma szans żeby to zauważyć. Pojara się pojara i nie zauważa kiedy już opuścił tereny dociekliwości, zastępując je co ciekawszymi frazami z życia sztuki. To nic, że jaranie się sztuką świetnie wpływa na te słabsze tryby naszego charakteru. Wzmacnia je a w razie ich nadmiernego rozbuchania, sprytnie maskuje i czasem wypełnia pustki, do których przecież głupio się przyznać.
Tak mi się zachciało pisać ten tekst, kiedy szperając wśród swoich czterech ścian zacząłem wyciągać sterty przeróżnych katalogów ulotek, broszur powystawowych etc etc, ogólnie pamiatki z najróżniejszych art-akcji których świadkiem a czasem nawet współtrybikiem miałem przyjemność być. Lubię się angażować, więc do przegrzebania trochę tego było. Wspomnienia dość szybko ustąpiły reflesji, która dopadała mnie już wiele razy, szczególnie w tych właśnie momentach kiedy dostawałem w ręce jedną z owych miniczytanek o sztuce. Jakże ja lubię czytać słowa o próbach zamknięcia ruchu i czasu, za pomocą, gestu dźwięku i nieruchomości przestrzeni. Przypominają mi jaki jestem głupi i niegodny nazywania czegokolwiek, w jakikolwiek sposób. A jednocześnie dają nowe nadzieje, że jednak nie zginiemy na tym świecie skoro tyle wokół nas ludzi, którzy potrafią nazywać coraz to nowe próby, coraz to nowymi próbami.
O co mi właściwie chodzi? Myślę, że wiedzą czytelnicy katalogów wystwowych i teatralnych, zwłaszcza z wystaw debiutanckich. I tu z pewnością nie dotyczy to wszystkich a raczej tych co potrafią czytać z niezrozumieniem i jeszcze przyznać wśród ogólnej dezaprobaty, że nie potrafią dostrzec treści. Oj, nie żebym w jakikolwiek sposb wyrażał się o tym wszystkim ironicznie. Co to to nie. Przez lata walki z wiatrakami, które sam wokół siebie budowałem (aby mieć z czym walczyć), już dawno dotarło do mnie, że artyści nie gęsi i swój język mają. Dla tego nie ironia mi w głowie.
Lubię jak ktoś potrafi przekraczać granice. Szczególnie dla tego, że pełno jest granic, których ja przekroczyć nie potrafię. Przerażają mnie jednak próby przekraczania granic, które z prawdziwymi próbami nie mają nic wspólnego. Ot po prostu dobrze jest tak nazwać coś mianem próby bo wtedy nikt się nie przyczepi i nie posądzi o zbytnią śmiałość lub co gorsza herezję.
Niedawno (o ile rok temu to niedawno) miałem okazję spędzić noc na krośnieńskich Strachaliach. Wówczas również naszły mnie czarne myśli o kondycji, ludzkiej samokrytyki. Oczywiście nie chcę w nikim gasić ognia inicjatywy, więc umówmy się, że piszę wyłacznie o tej skrajności, kiedy samokrytyki brak. A takich przypadków nader dużo. W każdym razie o ile teatralia zrobiły na mnie świetne wrażenie i nadal uważam je za fajną inicjatywę, trochę mi przeszkadzał fakt, że po taz kolejny ktoś poza spektaklem, próbował na papierze napisać i słowami zamknąć, to co nożna jedynie zobaczyć i usłyszeć. To trochę tak jakby, bojąc się niewrażliwości widzów chciało się zabezpieczyć na wypadek faktu niezrozumienia. I kończy się to tym, że aby zabezpieczyć się na każdej linii, w tekście obowiązkowo wrzuca się takie słowa jak emocje, przestrzeń, ruch, czas i ich pochodne. Zredagowanie to już kwestia wybranych ozdobników.
Innym razem dumajka o tych słowach-kluczach dopadła mnie kiedy na którymś z zachodniopolskich wernisaży miałem okazję stać przed serią monochromatycznych płócien. Jakieś dziwne poczucie hochsztaplerstwa nie pozwalało mi nawet wmówić samemu sobie, że to co widzę coś dla mnie znaczy. Uczucie to pojawiło się oczywiście po przeczytaniu tekstu w katalogu co odebrało mi własne złudzenia i nie pozwoliło weryfikować tego co widzę przez swoje własne pojmowanie.
Próbowałem znaleźć wokół choćby jedną duszę, która wypluwszy z ust bezkrytyczny ton podarowałaby mi choćby cień naiwności, że wszystko ze mną w porządku. Tym czasem jak na złość, za nic na świecie nie potrafiłem się dać przekonać, do cudzych zapewnień, że to co widziałem na ścianach galerii nie podlegało mojej własnej krytyce. Gdzieś kiedyś wszystko stalo się sztuką i tylko chyba tylko odpowiednie nazwiska mają prawo to podważyć. Mało brakowalo a dałbym się pochłonąć czeluściom mizantropii.
A przecież można by było, po prostu zrobić coś dla samego faktu i efektu.. dla ożywienia którejś uśpionej lokomotywy na dworcu myśli człowieka. Pozwolić aby ożywiła się u kogoś sama i pojechała swoimi torami. Po co od razu pchać się w wypasioną oprawę krasomówczą, skoro najczęściej zamiast wyjaśniać, tylko plątamy coraz bardziej. Przecież to samo światło i dźwięk, każdemu smakuje inaczej.
Strasznie drażni, kiedy po raz kolejny przychodzi mi przeczytać przy okazji jakiegoś art-festu, jak to ktoś próbuje wyrazić emocje poprzez swiatło barwę i motyw zdechłego kota albo szuka oczyszczenia myśli w dźwięku i ciszy, przeprzeplatając to jednocześnieto tym, co znajdzie gdzieś pośrodku.
Naprawdę lubię próby. W końcu któraś próba, musi się udać. Strasznię jednak tęsknię i rozpaczliwie poszukuję tych prób, gdzie próbujący wie co robi i po co. Lubię próby gdy czuję, że jest dla nich nadzieja.
Nie jaram się sztuką bo czasem mi się wydaje, że sztuka zaistniala już tylko w pojęciach, które dawno straciły swoje znaczenie. Doceniam tych którzy wiedzą co robią i z wlasną świadomością potrafią rozliczać siebie samych. Oni nie potrzebują nic mówić, o tym co robią. Nie jaram się sztuką bo za bardzo zacząłem ją widzieć jako trans, który opętał już zbyt wielu wokół.`Lubię wiedzieć. A w transie niczego nie można być pewnym.


 
Nie takie s.t.r.a.c.h.y. straszne. Polecę 

wtorek, 21 grudnia 2010

Taki nius

Oj Się porobiło. Przyszła zima, przyszly święta i wciąż przychodzą nowe, coraz to ciekawsze kłopoty. Nie będzie to długa notka ale może bardziej obfita w fakty. Z pierwszym faktem chciałbym związać moje zaproszenie (do każdego kto to przeczyta) na www.bgtk.pl/blog. To coś nowego co udało mi się ostatnio wykluć z moich najnowszych starań. No właśnie, faktem pierwszym jest to że Bieszczadzka Grupa Twórzow Kultury będzie teraz miała swojego bloga, który przy odrobinie ćwiczeń mentalnych, stanie się być może głosem BGTK w sieci. Może na początku nie będzie on donośny ale z czasem...
Inny fakt z życia BGTK to taki, że stowarzyszenie doczekalo się nowego statutu. Ok, może jeszcze nie tak do końca doczekało bo został on narazie poddany procesom trawiennym KRS. Ale jesteśmy dobrej myśli, mimo iż niejaka pani WrednaSu-Ka (to ponoć jej autentyczne nazwisko) pracująca w rzeszowskim sądzie, dołożyła wszelkich swoich starań aby nam pokazać jak głęboko w poważaniu, ma wszelkie nasze starania. No nic.. na ten moment wszystko skończyło się dobrze.
Inną fajną rzeczą, która się ostatnio zdarza (bo ten proces trwa) to jednoczące się Twórcze Bieszczady.
Wpadnijcie wszyscy na tą stronkę. Fajna sprawa. Coś co może ożyć, być i żyć dla wszystkich, którzy poszukują tego co magiczne i ciekawe w tym najdzikszym z dzikich kącie Polski. Stronka zrodziła się z inicjatywy Janusza Demkowicza jednego z tych, na których wołają Tołhaje (o tym tez dowiedziałem się niedawno). No i cóż fajnego w związku z tym? Ano to, juz zależy od Was i od tego czy lubicie dobry śpiew, dobrą muzykę, dobry obraz, dobrą rzeźbę, dobrych ludzi.. jeżeli lubicie to co dobre w Bieszczadach znajdziecie to właśnie na stronce tworczebieszczady.pl
No to by narazie bylo na tyle.. tak bez zdjęć. Sorki za to nieco reklamowe podejście do postu ale nie mogłem się powstrzymać.. musiałem się z kimś podzielić fajnymi rzeczami :)
Acha, skoro już się tak dzielę to na koniec wrzucę jeszcze to jakzyc.wordpress.com Ten blog nie potrzebuje zapewne reklamy ale jakoś tak go lubię, że pomyślałem: może warto podzielić się nim z kimś, kto dopiero chciałby go polubić.

środa, 15 grudnia 2010

Sękowa Wigilia


Byłem ostatnio na wigilii. Wiem, że do tej wigilii z pierwszą gwiazdą na niebie i rozgadaną oborą jeszcze trochę dni mamy ale wigilijne rozgrzewki nigdy nie zaszkodzą.
Miło było, gwarno, sielsko i smacznie. Start w Zagórzu. Zapakowany jako dodatkowy bagaż robsonowego pożeracza szos, przy zawrotnej prędkości 40km/h, pędziłem sobie na niedaleki koniec świata, podejmując kolejną próbę przeżycia czegoś nowego. Z drogi niewiele zapamiętałem bo wszelkie strzępy rozmów i myśli jakie przebiegły wówszas pomiędzy moimi uszami, pochłonął wiatr i biały zimowy szum. W końcu przebiliśmy się przez śnieżne osuwiska podkarpackich przestrzeni i dotarliśmy tam, gdzie reszta wigilijnych poszukiwaczy, grzała już ręce w cieple wzajemnej obecności. Wyjąłem swoją fotograficzną przepustkę i przemykając się pomiędzy tymi i owymi, zasiadłem do pierwszego dania. Na początek trochę nowych spojrzeń, gdzieś zajmowane miejsca, czasem znajoma twarz. Ktoś, gdzieś za głośno się przywita, ktoś, gdzieś znajdzie swój kąt oznaczając go na wszelki wypadek jakąś częścią odzieży. Ktoś, gdzieś, kogoś zawoła żeby się bliżej, przysiadł próbując swoim entuzjazmem rozgrzać bliskość, ostudzoną przez czas. Głęboko wciągnąłem w siebie błąkający się w półmroku zapach wyczekiwania. Rozsiewali go wokół siebie nie tylko kamraci co już zasiedli za talerzami, ale zwłaszcza ci co pod wigilijną sceną z rosnącym sercem czekali na swoją chwilę. I w każdego nowo przybyłego gościa kierowali oczy pyatające nieco nerwowo: co to będzie? Oni dla nas stworzyli ten świat.
Kiedy już każdy odnalazł innych i siebie, ze sceny popłynęły pierwsze konferansjerskie frazy. Rozmowy przycichły oddając pola mikrofonowym powitaniom. Przez chwilę pobłąkała się wokół cisza i spokój, przemykając się przed twarzami gości wpatrzonych w Monikę i Piotra.
Na widok pierwszego podniesionego ze stołu koszyka białych płatków, cisza i spokój uciekły przez uchylone drzwi a na ich miejsce wstąpiły: "wszystkiego" i "najlepszego" poganiane przez "dużo zdrowia i szczęścia". Każdy komuś, czegoś życzył. No, może oprocz Robsona bo ten życzył sobie jedynie ognia do zdobytego gdzieś papierosa. Ja też ukradkiem wziąłem ze stołu białą przepustkę do czyichś życzeń ale koniec końców, większość z niej zjadłem sam. Za bardzo pochłonęło mnie przyglądanie się, jak nawzajem życzą sobie inni. 
W końcu moment, nie ma w zwyczaju czekać.
Wreszcie wszyscy nasyceni dobrymi słowami oddali się dalszej celebracji stołu, który zdążyl się 
w międzyczasie zapelnić kaszą, kapustą i innymi ludowymi wybornościami. Pojedliśmy, wypili, wymienili wstępne uwagi na temat kutii i rodzynek a po kolejnych podziękowaniach ze sceny, uciekliśmy w przeszłość, jeszcze raz przeżyć początek naszej ery. Zastępy anielskie, Józef z Maryją i Słowem, które Ciałem się stało   
a dookoła niewidzialne morze skrzypcowych nut. Pieśń za pieśnią, kolejne wspomnienia o podłościach Heroda i święty humor, świętej rodziny od którego robiło się nam coraz cieplej.
Zasłużone brawa dla naszych świętych bohaterów, przywołały ludowe myśli z powrotem do talerzy 
i półmisków. Scena zaś przywołała do siebie ludowy głos. Wolanie (że tak pozwolę sobie mówić o nich 
po imieniu) odpowiedzieli na wołanie doprawiając wigilijne smaki folklorową przyprawą.
I tak już doprawiali przy wtórze falującego stolu, do końca mojego wigilijnego biesiadowania. 
Wśród młodocianej wspinaczki wysokoscenicznej, przemykających się pomiędzy stołami rozgrzewających eliksirów, ludowych aniołów, na które mój obiektyw nie mógł się napatrzeć (nie tylko mój zresztą), usłyszałem wyrok. Że czas iść.
Nie dane mi było uświadczyć końca tej bajki. A ponoć końce są w takich bajkach najpiękniejsze. 
Ale cóż zrobić, powroty dopadają zawsze i wszystko, nawet te zasypane zimą sękowe miejsca. 
Nawet te niedalekie końce świata.
A z końca świata niełatwo jest wrócić...

















 





środa, 8 grudnia 2010

Czarna Dziura

Jakiś czas temu, jakoś wszystko zaczęło mnie wciągać. Nie potrafię stwierdzić kiedy dokładnie ale myślę,     że to było gdzieś w okolicach mojego pierwszego dnia na tym świecie.
Tak.. prawdopodobnie wtedy. Ale chyba dopiero ostatnio wszędzie dookoła zaczynam dostrzegać jaki jestem wciągnięty.
Również ostatnio, gdzieś w galeryjnej rzeczywistości zaczeły wokół krążyć pojęcia nad pojęcia, których i tak chyba nigdy nie pojmiemy. A to, dla czego ziemia nie jest płaska a to, dla czego wszystko nie ma końca a nic początku (czy też na odwrót), dla czego jedni tak łatwo wierzą a innym tak trudno. Zaczęło nas wciągać.
Ani się obejrzeliśmy a z urwanego początkowo filmu wybuchła supernowa coraz supernowszych scenariuszy. Nie będę się za bardzo teraz zgłębiał cóż to takiego było, bo nie mam ochoty być znowu wciągnięty i pożarty przez tą czarną jędzę co mnie dopada zawsze na końcu wszystkiego.



Po wstępnych oświecających wnioskach, że kosmos możemy jeść łyżkami, czasu właściwie nie ma, i że pewnie się nie dowiemy co jest po drugiej stronie słońca, chcąc poprzeć nasze Wątpliwości (bo z Pewności już wcześniej zrezygnowaliśmy), nasza galeryjna ekspedycja naukowa, raźnym rannym krokiem wyruszyła badać przydrożne kamienie i okoliczne źródła (bo gdzieś nam się w pamięci kołatało, że u źródeł należy szukać). Oczywiście Wątpliwości poparliśmy, znaleźliśmy kilka nowych i z pełną rezygnacji radością, wyrzekliśmy się kolejnych prób. Postanowiliśmy, że dla własnego bezpieczeństwa duchowego (duchowe brzmi ładniej, niż psychiczne), lepiej będzie wciągnąć się w jakieś spokojne, wyzute z emocji zbieractwo. Oczywiście bez ambicji wyzbierania wszystkiego, bo znów byśmy się wciągnęli w jakąś nerwicową niepewność. Na horyzoncie naszych zbierackich chęci pojawiły się znaczki, (z których maleńkiego świata ledwo mogliśmy się wyplątać), kamyki (tak żeby mieć w czym ulokować nasz sentyment), a nawet pieniążki (bo wydają się być dobrym lekiem na naszą umysłową niestrawność)...
Ja osobiście nastawiłem się swego czasu na zbieranie dagerotypii (zarażony ambicjami ojców Macondo),
ale jakoś okazało się, że nie za wiele ich jest do zbierania więc zacząłem po prostu zbierać zdjęcia
(tych znalazłem trochę więcej).







To co udało nam się zebrać, jak zwykle pogubiliśmy gdzieś w przydrożnych kałużach lub wciągnęła nasza wrodzona niedbałość.




Kolejne dni pokazały, że nie jestesmy sami. Bowiem gdzieś w okolicach niedalekich, gdzie śnieg rozpoczął swoje białe tango, postanowiło się nawzajem wciągnąć całe grono takich jak my. Grono światłych, wątpiących, potrafiących i chcących. Wciągnąć do podziału, do wsparcia, do wspólnego słowa dobrego.
Nas też postanowili wciągnąć. A że przyjemnie jest być wciągniętym w szumne przekonania o wspólnych celach, toteż z pełnym zaangażowaniem ponieśliśmy sztandar wzajemnych zapewnień. Gdzieś po drodze nabraliśmy nadziei, że wszystko idzie w dobrą stronę a nasi sprzymierzeńcy to pewne źródło, z którego zawsze będzie można zaczerpnąć łyk kiedy nadejdzie susza. Świadomość ta ucieszyla szczególnie wtedy, kiedy
w ferworze wspólnego szczęścia, zapodziało mi się gdzieś moje ulubione wino. Dobrze wiedzieć, że ktoś nad nim czuwa. Tymczasem idea zaczęła cementować to co wciągnęła. Każdy nabrał mocy i z odbudowaną wiarą postanowiliśmy się linkować, promować, nawoływać i razem zapędzać owieczki do naszej wspólnej bieszczadzkiej zagrody. Z tym to optymistycznym nastawieniem wróciliśmy na swoje posterunki,
zbroić się do przyszłych wyzwań. Wyzwań przecież nigdy nie braknie.




Najbliższym wyzwaniem dla naszej skromnej galeryjnej opozycji statutowej, okazało się zbrojenie do walki
z fiskusem. Taka ambicja aby zdobyć to coś, czym moglibyśmy uwić sobie własną niszę wśród podatkowych rozlewisk. O tak.. wszechbędąca niematerialna pijawka. Najczarniejsza z czarnych wciągnęła nawet naszą myśl. A kiedyś w błogostanie własnego żywota tak przyjemnie mi się o niej nie myślało. Wciągnęła nawet
te skromne światełka, które cały czas widzieliśmy przed sobą i wokół siebie. Wciągnęła każdą nadzieję na to,
że można po prostu być, robiąc przy tym wielkie rzeczy. Wciągnęła życie z powrotem do czarnej dżungli gdzie kły i pazury zostały wyparte przez rachunek i bilans. Godziny skupienia, litry wypitej wody, kolejne, coraz czarniejsze dawki kofeiny, gromki, uświadamiający głos pani Kasi i oburzone gesty pani Lidii. Zachłanne artykuły i nieustępliwe ustępy. I zburzone mity o wolności, których kształty, każdy na swój sposób sobie rzeźbił. Cztery dni zdrapywania z siebie naiwnej nadziei, że niektóre fakty mogą nas po prostu nie obchodzić. 






Przegryzając kolejne ciasteczka, popijane kolejnymi łyczkami cytrynowej herbatki, z wlepionym w ustawę wzrokiem, coraz bardziej wciągałem się w grę, na którą i tak byliśmy skazani. A wokół pełno innych wspaniałych i walecznych, których twarze coraz bardziej przypominały tabelkę a słowa zdawały się definiować schematyczną istotę swoich autorów. Nawet papierosowe rozmowy na korytażu (te, które zawsze spajały nowo poznanych) zostały wciągnięte w czarną otchłań pieniężnych tematów. Lubię grać, więc zagram.
Oby tylko ta gra nudziła mi się jak najczęściej. Czarna dziura ma przecież swoje prawa. Cóż więc będzie, kiedy któregoś dnia, brodząc wśród przychodów i rozchodów, nie zauważę już nawet, że wyceniłem samego siebie.





 Oj biada.. z liczbą chyba tak łatwo nie wygram. O myśli niespokojna o ile łatwiej by mi było plunąć na wszystko, i w chwilowym bezmyśleniu bluzgnąć dookoła czerwoną farbą, dorzucając tu i ówdzie żółtej
i niebieskiej, a obwieściwszy wszem i wobec, że chciałem w ten sposób wyrazić emocje, poczuć się prawdziwym  malarzem. A ileż bym znalazł spełnienia, gdybym mógł wreszcie bez żadnego skrępowania trzasnąć migawką jakieś szare przerażone półakty z wielkimi oczyma i w prawdziwie szczerej skromności powiedzieć wszystkim, że w zdjęciach tych również chciałem wyrazić emocje. A zaraz po tym chcąc wyrazić emocje przelałbym na papier grafitową mapę swoich lini papilarnych. Ooo na pewno poczułbym się wtedy prawdziwym artystą. Przecież tak musi czuć się każdy, po tylokrotnych zabiegach wyrażania emocji.
Tak mi się wydaje. Tak bym się pewnie poczuł i ja, gdybym tylko powiedział głośno choć raz, że wyrażam emocje w tym co zrobić mi było dane. Wybaczcie mi, że tak ostro się wciągnąłem w wyrażanie emocji
ale jakoś łatwo mi się o tym napisało, bo od niepamiętnych mi czasów, wszystko co ktoś zrobi, z tym własnie się wiąże. Z wyrażaniem emocji. Zwłaszcza w tych długo ważonych słowach autora.
Wybaczcie też, że tak ostro wciągnęła mnie czarna dziura... Ale ona ponoć wszystkich kiedyś wciągnie,
więc jestem wstępnie usprawiedliwiony.
A jeżeli dotrwałeś (lub dotrwałaś)do końca tego tekstu, to wiedz, że pomyślałbym o Tobie z podziwem gdybym tylko wiedział kim jesteś. Niech Opatrzność nad Tobą czuwa.