Strony

czwartek, 17 listopada 2011

Ucichł, ucichło, ucichłem...

No właśnie jakoś tak wyszło. Od jakiegoś zaś czasu korci mnie żeby się znowu odezwać. Tyle się przez tą cieplejszą połowę roku działo, że jako marna istota człowiekiem nazwany, nie nadążałem z ogarnięciem tego we własnej głowie a żeby to jeszcze w słowa ubrać... Byłem tak trochę jak mazana na bieżąco tablica, która wciąż potrzebowała wolnego miejsca na zapisanie kolejnej lekcji.  Przed sekundą (czyli wczoraj) zerknąłem za okno a tam pierwszy tegozimowy śnieg przed oczami mi spada. Poprzedniozimowy nie zdążył jeszcze odtajać na mojej czarnej, kupionej jakeś dwa lata temu w fullmarkecie krośnieńskim, za niebagatelną sumę, której nietety nie odważę się nikmu zdradzić, gdyż o pieniądzach ponoć rozmawiać nie wypada, zwłaszcza między znajomymi a zakładam, że na tym blogu większość ludzi to znajomi, kurtce f4, a tu kolejne jego pokolenie zaczyna się łasić do tego świata. Niech mu będzie, niedługo on też stopnieje. (sorki za przedostatnie krótko-długie zdanie ale akurat wpadła mi w jaźń jakaś gra improwizacyjna -“jedziesz” którą chyba nie do końca szczęśliwym, trafem zapamiętałem z tych telewizyjnych kabaretshow :)
Początek listopada jest więc nie ma się co za bardzo rozpisywać. Na to zimowe dzień dobry chciałbym powitać tych wszystkich którzy czasem jeszcze zaglądają w te moje skromne wirtualne cztery ściany. Poniżej kilka starych klatek sprzed roku, przypominających o tym co nas czeka. 






czwartek, 14 kwietnia 2011

cerkiewki


Zawsze były to jakieś domki. Ciekawe dla tych z daleka ale też dla tych napotykających się miejscowych, dla oczu i uszu, które z historii ukojenie dla samotności czerpią. I widzą, że jednak nie oni jedyni. Że nie tylko ich naiwność. Nie tylko ich nadzieja zgubna. Że byli jeszcze inni.
Niektórzy prosto z pola, wyrwawszy ostatnie chwasty, dobijali się do bramy z tak kojącym przekonaniem, że to właśnie oni, nie kto inny, trzymają niebieską tacę dla zmęczonych pańskich rąk. Inni pokrótce pokłony oszczędne bijąc, poprawiając znoszone złota, wertowali kolejne słowa, które jak sękate kostury torowały zatłoczoną drogę.
Stając na pierwszym stopniu znudzenie jakieś dziwne mnie ogarnęło. Może to po tym ostatnim obrocie na meandrach asfaltowej rzeki, którą właśnie tu dopłynąłem. Sam nie wiem chociaż wolę myśleć, że to tylko to. 
Pokonując kolejne kamienne schody już lekko chwiejnie, podpierałem co jakiś czas drewnianą poręcz, której dawno poskąpiono nowych gwoździ. Ale wciąż się trzymała. Nawet jeśli z moją pomocą to co..? Przynajmniej mogę się poczuć potrzebny.. choćby poręczy.
Z każdym krokiem w powietrzu czuć coraz bardziej kolorowe chusty, bawełniane spodnie, pomarszczone dłonie i wszędobylskie spojrzenia szukające w mojej skórze konfidenta, co nie garbi się tak jak oni. No i wszędobylskie pociechy którym jeszcze się wybacza. Przed bramą jest już od tego tak gęsto, że aż ciężko mi się przecisnąć. Dziwne to wszystko bo przecież dokoła nikogo nie ma. Więc może jednak to tylko powietrze. Nie odświeżone od tych kilkuset lat.
Zastanawiam się czy nie klęknąć. W końcu to potrafię najlepiej -nie na darmo była nauka naszych krzyżowych dróg. Na kolana nie padam ale przyklękam, choćby dla większej pewności siebie. Czuję aprobatę płynącą z nieświeżego powietrza. Była tego warta.
Cichym krokiem tak aby nie niepokoić dostojnego kurzu, chodzę gdzieś w środku i gdzieś pomiędzy. Wdaję się w milczącą dyskusję egzystencjalną z okolicznymi ławkami a widząc, że nie dojdziemy prawdy, uciekam się do wywiadu środowiskowego z miejscowymi kornikami z nadzieją, że może one coś wiedzą. Gdzieś przy ołtarzu podniesień czuję, że to już jednak nie mój teren więc bezpiecznie wycofuję się do pierwszego rzędu. Witraże mrugają a ich czerwone światło na twarzy przypomina mi, że jeszcze nie tak dawno na innych ołtarzach czas składał swoje ofiary. Tak niedaleko a jednak na zewnątrz, za drewniana bramą, która przecież wszystko zmienia.
Na chwilę udaje mi się zapomnieć o tych co za mną wyrywali ostatnie chwasty. Z nie swoich zresztą pól. Nie patrzę też na tych, co przede mną pokłony oszczędne Ci biją.
Boziu
Chciałbym kiedyś pogadać z Tobą na głos. Innymi słowami obgadalibyśmy rozterki naszych codzienności. 
W innym miejscu bez słuchających ścian. Z goryczą i wyrzutem wydarłbym się na Ciebie. Z pokorą i ulgą powiedziałbym Ci: przepraszam. A Ty nie zdzieliłbyś mnie piorunem. Wiedziałbyś, że zrozumiałem.









niedziela, 3 kwietnia 2011

Kilka wilczych sytuacji

Dołączonych do Rafała.
To tak żeby ciesząc się wiosną zapamiętać, że zima też była ciekawa.
Lutowiska 2011














czwartek, 24 marca 2011

Ręczne roboty


Przy ręcznych robotach czas płynie wolno. Zazwyczaj. Zazwyczaj nie myśli się o tym co się widzi ale co chciałoby się zobaczyć. Dostrzec i zatrzymać w miejscu i w czasie, złapać w do rąk a potem przyczepić jak pinezką do ściany. Zapamiętać, nauczyć się na pamięć wiekuistą i powtarzać w nieskończoność.
Zazwyczaj w ogóle się nie myśli. Trójkowe fale wypełniają przestrzeń pomiędzy uszami i to wystarczy aby w malarskim bezczasie ręce myślały za siebie.
Ostatnio przy takim ręcznoroboczym skupieniu zaskoczyła mnie swoją wizytą najmłodsza wiosna w tym roku. Fajna dziewucha. Może bez tego całego szumu z kwiecistymi wiankami na włosach ale tyle ciepła przyniosła, że nawet kolory na pędzlu ogrzała.
No i te jej wieczorne spacery ze słońcem na smyczy. Zaczęła się nawet przedrzeźniać i przechwalać jaka to z niej wirtuozka cienia. Co chwila inne majaki przez szyby wpuszczała licząc, że zacznę ścigać je, jak mały kot rozwijaną włóczkę. No i nie przeliczyła się. Bo przecież nie odbiorę jej tej przyjemności. W końcu młoda jest.
A młode wiosny lubią być widziane.















Współautor zdjęć: Paweł Wołos

sobota, 12 marca 2011

Nic wzniosłego


Od jakiegoś czasu, tak się zdarzyło, coraz bardziej nieobecna stała się w moim czasie sztuka wyższa góry przenosząca. Najwyraźniej gdzie indziej i czyimiś nie-moimi górami zajęta. Owszem brak mi jej. Stęskniłem się za tą porządną dawką dumy co rodzi się przy każdym dobrym słowie ludzi twórczych elit.  
Za to wciąż mnie ostatnio odwiedza ta błaha, mimochodząca, rzemieślnicza, przemilczana na salonach, sztuka na sztuki. Sztuka bez ciągłych dociekań, bez poruszania problemów. Sztuka Niższa, która na proste pytania ma najprostsze odpowiedzi: Efekt i pieniądze.
Nawet ją polubiłem. Kiedy umawiamy się z rana na pierwszą kawę, jedynie czego ode mnie oczekuje to nowego pomysłu, innego śladu. Bez patosu poszukiwań, które i tak nie znajdą dla mnie odpowiedzi. Pierwsze o co z rana pyta, to co zrobię żeby efekt był lepszy. Nie wysila się na coś ponadto.
Po wstępnym rozważeniu owych pytań Niższa Stuka zapędza mnie do pędzla, daje ustalenie i liczbę. Mi pozostaje już tylko spełnić oczekiwania i czekać kolejnego ranka przy kawie. Bez pytań bez poruszania problemów..
Później już tylko czekać na zdziwione ochy i achy, że kamień prawdziwy wcale nie jest prawdziwy.
Cóż.. poniżej dźwignia naszego handlu. (naszego czyli mojego i maestro Pawła Wołosa)












środa, 23 lutego 2011

Migawki narodzin obrazu

„Jakby każde malowanie było taką zabawą.. o ileż zabawniejszy byłby świat” -Powiedział Paweł machając pędzlem po półgotowym autoportrecie.
Każde kolejne machnięcie i więcej Pawła się w płótnie rodziło. Szare akcenty właśnie ustąpiły miejsca kolorowemu ucieleśnianiu pawłowej twarzy. A z każdym kolejnym zdaniem pisanym na klawiaturze, przegapiam te drobne momenty kiedy obraz się rodzi. Te migawki narodzin obrazu.
„Puść muzykę” Powiedział Mistrz. „Chyba, że nie chcesz to fuck off!”
Muzyka poleciała, a na obrazie wyrazistość małego pędzla uciekła gdzieś pod spód, roztarta włosiami większych gabarytów i utopiona w plamie koloru twarzy. Kolor twarzy zaś pod nakazem wołoskiej koncepcji, schował wkrótce pod sobą całkowicie, nieznośną biel czystego płótna. Jedna kreska i dwie plamki, których faktu zaistnienia nie zdążyłem zarejestrować, wyłoniły mi pawłowe usta i oczy co jeszcze widzieć nie umiały. Tak niewiele było trzeba. Jedna kreska i dwie plamki ułożone tam gdzie być powinny. Kolejne cienie, kolejne roztarte kolory, których światło wyciągało z płóciennej przestrzeni obraz wołoskiego ducha. Żadnej granicy. Pojedyncze kroki kolejnych plam.
„Coś mi się nie podoba z uchem” -Powiedziałem.
„Bo go jeszcze nie ma” -dopowiedział Mistrz.- „miało być ale nie ma”.
Przy następnym podniesieniu głowy znad klawiatury zdążyły już z ciemniejszych plam urosnąć kolejne włosy, pewniejsze usta, puszki uszu, zadarcie nosa. Uniesiona duma portretu przyciągnęła w mojej pamięci hardość postanowień o wielkości i ambicjach malarstwa.
Czas na oczy. A właściwie plamy oczodołów, które pozwalają zawsze sądzić, że oczy są tam gdzie być powinny. Przy nutach Tymona Mistrz przystąpił do podniesienia powiek. Ostrożnie i nie do końca. Zbyt szybko namalowane oczy mogą przecież uzależnić spojrzeniem. Oczy na końcu. Póki co na pawłowej szyi pojawiać się zaczęły cienie światła pokojowej żarówki. Cienie zawsze są bezpieczniejsze od konkretów. Tocząc delikatne negocjacje ze światłem ustalały warunki proporcji. Kolory zaś nieśmiało czekały na swoją kolej w wołoskim autoportretowym spektaklu. Nie mogły przebić się przez ciepłoszarą paletę. Oczy się otworzyły. Spojrzały na mnie krzywo, swoim ledwo wyraźnym kształtem wieszcząc, pytając, karcąc, robiąc nadzieję. Nawet zacząłem się zastanawiać jak im odpowiedzieć choć przecież to tylko obraz..

środa, 2 lutego 2011

Déjà vu

Cześć blogu. Dawno się już z Tobą nie widziałem, dawno żadnej nowej twarzy Ci nie przeliterowałem. Cóż.. tak się zdarzyło, że dzień się do dnia upodobnił, zamykając horyzonty w kolejnych sztukach marmurowej klatki. Ostatnio nic tylko kolejne żyłki mi się plączą plątaniną nerwów i nudy. Mniej sztuki więcej sztuczek.
Wiesz blogu to nawet fajne jest mieć déjà vu. Wokół zapach gipsu, monotonia myślenia i co jakiś czas przybłąkany miejscowy głos pospolitych podziwów. Gwarne chłopaki, przerwy śniadaniowe, czajnik z tynkową posypką, bułki zjadane na taczkach i cowieczorny łyk piwa wypełniający wolny czas, którego jedynym celem jest męczący odpoczynek. A finałem sen, przed kolejnym déjà vu.
Wiesz, nie wszystko się powieliło. Choćby to, że włoski akcent gdzieś w niemieckich stronach znikł. Choćby inne złudzenia pielęgnowane poza marmurową aurą. Choćby to, że Cię piszę a nie pisałem.

Acha.. coś o foto! Dużo tu fajnego światła. Aż żal tych kilku sytuacji kiedy nie miałem przy sobie swojej fotograficznej machiny. Jupitery bacznie obserwujące gipsujących chłopaków, monumentalny duch szarych rusztowań i przestrzenne tła jeszcze białych ścian. Teatralny klimat gdzie szarość goni szarość a my jak statyści smutnych teledysków. Ubrałby to wszystko w zdjęcie.

środa, 19 stycznia 2011

Kilka spotkań

Dawno, dawno temu, za polami za lasami.. nie, nie.. nie będziemy tego tak głupio zaczynać.
Kiedyś spotkałem Piotra. Jakoś właściwiej jest mówić Piotr bo w końcu Piotr jest wyższy od Piotrka a już na pewno ode mnie. Spotkałem więc Piotra gdzieś za jakimś polem otoczonym lasami. Gdzieś wcześniej o nim usłyszałem i gdzieś wtedy posiali mi w glowie pierwsze ziarna jego legendy. Gdzieś mi one pomiedzy faldami wykiełkowały. Piotr to był ten od siekiery. To był ten od rzeźb, którego drewniany teatr grał swoje spektakle kantorowej martwicy. Jakoś tak przebiegło to pierwsze spotkanie przy okazji plenerowej sielanki. Ja w zachwytach on w zadumaniach.
Spotkałem Piotra na urodzinach bazaru. Znów wciągnąłem w siebie, swoim niezawodnym węchem zasmakowaną niegdyś legendę, zapamiętane podziwy. Tym bardziej wyostrzone kiedy w bazarowych murach, natknąłem się na ażurową wieżę. Wieżę Piotra, spod ostrz jego piły i dłut. Wieżę przy której stoję do dziś podczas moich bazarowych bytności.
Spotkałem Piotra na galeryjnym wernisażu, przybyłego razem zresztą naszych sękowych uniwersyteckich kamraci.
Spotkałem Piotra mimochodem kiedy u Rózgi od dni takich samych zechciałem odpocząć i kiedy okazało się kim jestem. Przy herbacie kiedy w kolejnych zdaniach okazywało się, że „ja to ja”, poznałem Piotra i Beatę.
Spotkałem mnie ostatnio Piotra wernisaż. Winko, mowa i przemowa, nieszybkie kroki i te sprawy.. No i teatr rzeźb, który pewnie śniły mi się jako dziecku. Takie sny zawsze się kiedyś wyrzeźbią.
Wyrzeźbił się też na spotkaniu, piotrowy świat w migawkach Damiana, (moje ukłony w stronę diaporamy). Teatr rzeźb w obrazach obiektywu.
No i czas mi się wyrzeźbił na najbliższy rok. Czas mi zazwyczaj nikczemnie ucieka, więc fajnie będzie czasem znaleźć ponad datami coś czego czas się już nie ima.
Niehuczne spotkania a jak cieszą.. nawet nie żałuję świeżo zaparzonej kawy, którą w biegu po to ostatnie widzenie, zostawić musiałem na pastwę ostygnięcia.
Kawy raczej nie braknie.
A z kalendarzami nigdy nic nie wiadomo.

To niżej, dla tych, których nie było. Howgh!