Strony

piątek, 6 stycznia 2012

Pocztówki z Rumunii

Czas najwyższy na wysłanie kilku pocztówek z Rumunii. Może nawet wyższy niż najwyższy bo to przecież już ponad trzy miesiące temu było. W każdym razie, lepiej późno niż za późno. 


Nasze polskie włościa opuściliśmy, jak to zazwyczaj bywa, prawie zgodnie z planem. Niektórzy na lekkim kacu, niektórzy na nieco większym pod płaszczem nocy uciekliśmy z kraju. Słowackie klimaty jakoś nas specjalnie nie uwiodły, więc przecinając kolejną granicę, z dobrym czasem na słonecznych zegarach, zatrzymaliśmy się w Tokaju na nasz pierwszy zagraniczny popas. Tokaj -węgierskie królestwo wina.. ślinianki co niektórych z ekipy od razu zaczęły pracować na wyższych obrotach. Kierowca dzielnie kłamiąc, że nie ma ochoty na wino odczekał stosowną chwilę, pozwalając reszcie ugasić pierwsze pragnienie. Drugie pragnienie ekipa zaczęła gasić już w drodze. 






Jechaliśmy, jechali, jechali, mijając łąk łany, gdzieniegdzie kolumbijskimi akcentami przeplatanymi, aż zapukaliśmy do bram krainy taborów, mamałygi i Vlada Palovnika.
Jakoś udało się po ciemku rozbić pierwsze rumuńskie obozowisko.
Kolejny dzień wypadu prawie całkowicie zamknął się w naszym blaszanym rydwanie marki fiat. Co prawda nosiła nas ambicja zaczerpnięcia nieco, miejskiego gwaru Kluż-Napoki, jednak tego dnia, chyba nie tylko nam taka ambicja przyświecała. Wtłoczeni w miejski krwioobieg nie udało się zatrzymać na dłużej naszych czterech kółek. Pognaliśmy więc ambitnie w dzień aby jeszcze przed nocą najechać Sybin.
Sybin poczęstował nas nieco lepszą gościną serwując całkiem smaczny nocleg obwarowany rumuńskimi szczeniakami. Skromnie z małym ogniskiem, szczyptą piwa przegryzaną pieczonymi ziemniakami usnęliśmy przed dniem trzecim.





Sybin -ponoć taki rumuński Kraków pooprowadzał nas trochę po rynku, od niechcenia wciągając  też w swoje ciasne ceglane uliczki, odsłaniając czasem skrawki dawnych dni, zamkniętych w podniszczonych bramach, przybrudzonych podwórkach, zardzewiałych dzwonkach i popękanych poręczach na krzywych kamiennych schodach.  Plącząc się to tu to tam, bez specjalnie zgodnego kierunku, znaleźliśmy w końcu wspólną inicjatywę w supełku splątanych kiszek, które zainspirowały nas do spróbowania lokalnej kuchni. W końcu jak tu poznawać obce kultury bez udziału żołądka.
Ciorby, mamałygi, i jedzonka, których nazw nie zdołałem odcyfrować z kodów rumuńskiego menu podładowały nieco nasze zgłodniałe bateryjki. Jeszcze tylko kilka łyków lokalnego Ursusa, mikroskopijna sjesta z papierosem dwa głębsze wdechy i znów zaczęliśmy pomykać ścigając się z cygańskim słońcem. 














Dogoniliśmy je pod horyzontem gór Fogarskich, gdzie otuliła nas całkiem sympatyczna rzeczka. Obwarowując swoje obozowisko palisadą z petard, nabijaliśmy się z lokalnych niedźwiedzi, rzucając im coraz to nowe wyzwania, rękawicami kolacyjnych zapachów. A później w teatrze wieczoru, nieco nerwowo zerkając na pobliskie krzaki, wymienialiśmy się kolejno rolą Stefka Burczymuchy. Łysek się śmiał, Ursa Major przyświecała, a my uniesieni ambicjami fotograficznych miraży zakończyliśmy wieczór bazgrając ogniami po rumuńskim niebie. 






Rano przyszedł czas na pierwszy trudniejszy test dla naszego blaszanego rumaka. Najbliższe kilometry, które miał przemierzyć, stały dla niego pod znakiem stromizny fogarskiej wstążki. Trzeba przyznać, że jak na karawan wyśmiewany na salonach, poradził sobie całkiem nieźle.  Czyste niebo, do którego z uporem stepowego wielbłąda zbliżały nas nasze cztery kółka, z każdą chwilą odsłaniało coraz więcej więcej wersów, górskiego rozdziału naszej podróży. Aż się prosiło żeby od czasu do czasu przeczytać na głos co niektóre z nich. Szkoda, że nasze ludzkie ułomności znają tak mało słów. Poprzestaliśmy więc na typowych ochach i achach wraz z serpentynami zmieniając kierunki swoich zachwytów. Już będąc na na szczycie, uzbrojeni w elektroniczne zabawki pokusiliśmy się o sprokurowanie dla was kilku fotograficznych ściągawek, abyście teraz mogli przynajmniej udawać, że wiecie co czym mówimy, opowiadając wam o tym co było. Żeby wiedzieć trzeba tam być.












Po rozgrzaniu migawek, przyszedł czas żeby samemu się rozgrzać. Załadowaliśmy nasze podróżnicze garby, wypełnili kieszenie zakupionymi przy drodze palinkami (czyt: lokalnym bimbrem) i rozpoczęliśmy wspinaczkę w poszukiwaniu odpowiednio wysokiego miejsca na urodzinowy górski melanż. Urodzinowy, bo tak się fajnie złożyło, że główny prowokator wypadu miał akurat w tych dniach urodziny. Cóż za wspaniały przypadek.
Tak więc jak tylko znaleźliśmy odpowiednio miękki dywan górskiej trawy, po krótkich polowaniach na zachodzące słońce, zabraliśmy się za wieczorne ucztowanie.
Jak to w górach niewiele trzeba symboli żeby wykwintnie i ze smakiem poświętować. Kawał sera, kilka buteleczek palinki, huśtające światło latarki i dobre nocne tematy do obgadania w miniaturowym domku rozrywanym przez wiatr. Człowiek na nowo się czuje jak kilkuletni gówniarz kiedy pierwszy raz śpi w namiocie rozbitym na podwórku obok domu. Świat na zewnątrz nie istnieje, jest tylko to co w środku.








Rano pod osłoną szarych kolorów świata, urządziliśmy małą rozgrzewkę próbując podejść i zaskoczyć na niedalekim szczycie wschodzące słońce. Nawet się udało ale z lekkim skutkiem ubocznym dla solenizanta. Zmiana ciśnienia z wysokiego na jeszcze wyższe nie do końca pozwoliło mu skupić się na porannych horyzontach. Zabrał więc swoją squaw z powrotem do wigwamu aby odwlec nieco porę aktywności życiowej.
Natomiast my, których formę, górskie powietrze nieco oszczędziło, urządziliśmy wypad w poszukiwaniu górskiej wody rumunianki. Wypad udany nad wyraz. Nie dość, że znaleźliśmy całe jezioro to łaskawa natura zesłała nam nie lada atrakcję w postaci zaprzyjaźnionej (tak przynajmniej wolimy myśleć) górskiej kozicy. Pohasała, pokazała jaka to ona ładna i dala nam spokój. Niestety tylko jeden z nas miał okazję nacieszyć się tym widokiem dłużej. Drugi przegapił, podobnie jak i jego aparat. Ale i tak jest o czym opowiedzieć.














 
Kiedy już uznaliśmy, że wystarczy tego górskiego świętowania przesunęliśmy strzałkę naszego kierunkowskazu w okolice godziny szóstej i powoli oddaliśmy się grawitacji -najpierw pieszo, później znów w blaszaku na drugi koniec asfaltowego dywanu.


Kierunek: Bukareszt. Jeszcze tylko kilka zdjęciowych akcji dla uczczenia górskich motywów i dzień wypełnił nam się pogonią za bukareskim Blues’em. Po heblowanej A1, zdzierając co jakiś czas klakson, przedrzeźniając tiry z warszawskimi motywami, mknęliśmy jak pocisk myśląc o neonach, ich blasku i spojrzeniu z góry, którymi zaskoczyć nas miała nowo poznana stolica.

Chyba w czasie jazdy trochę za bardzo nastroiliśmy swoje wizje. Wrażenie Bukaresztu nie wgniotło nas w fotele aż tak jak się wcześniej spodziewaliśmy, nie przygwoździło nam zderzaków ani nie przytkało wydechów. Ot, taka stolica, coś jak Warszawa. Wcale nie mówię, że to źle. Raczej podobnie. Może gdybyśmy mieli szansę zażyć trochę nocnego bukareskiego (bukaresztańskiego?) życia, do którego tak bardzo zapaliła się wtedy moja jaźń, inaczej byśmy łyknęli to pierwsze wrażenie. Niestety nie udało się nam znaleźć w mieście przytułku, który nie chciałby wypłukać do reszty naszych chudych sakiewek.
Takoż przełożyliśmy eksplorację stolicy na dzień następny, dokując się w nieco bardziej przyjaznych dla portfela podmiejskich okolicach.


Z rana wbiliśmy się gdzieś w centralną część centrum. Przekonawszy na starcie parkingowego, że to nie Budapeszt, udaliśmy się na poszukiwania co ciekawszych, ciekawostek historyczno- muzealno-artystycznych.
Jeżdżąca galeria z puszek Red Bulla, trupa teatralna zamknięta w miedzi, fontanna krwi, muzeum narodowe, gdzie każdy mógł poszukać swoich własnych duchowych przysmaków. Moim prywatnym, malym odkryciem i oczarowaniem był obrazek Jean Baptiste Carpeaux co jest o tyle ciekawe, że był to rzeźbiarz a nie malarz (chyba, że jakiaś cwana kustoszka poprzeklejała z nudów nazwiska).

Tak się rzecz ma z martwą naturą. Jeśli zaś chodzi o piękno przyrody w Bukareszcie to trzeba przyznać, że też stoi na wysokim, ba! niebiańskim poziomie. Owa przyroda to oczy, usta, nogi i cała kwintesencja rumuńskiej płci pięknej, przechadzającej się po ulicach miasta jak osobne wiersze ruchliwego tomiku poezji. Miałem okazję potrenować kark, wciąż nieświadomie poddając go próbie obrotu o 180 stopni. Niektóre rumuńskie powidoki zostały w oczach do dziś.
Uspokoiwszy nieco szkiełka w naszych kalejdoskopach staliśmy się przez moment obiektem zainteresowania kamery irlandzkiej. Jako traperzy z górnej półki, podtrzymaliśmy zaprzyjaźniony ton międzynarodowy, udzielając wywiadu dwóm paniom z rodzynkiem. Nawet było wesoło, ugięliśmy się jedynie przy pytaniach typu: Best day in your life? Może kiedyś ujrzy to światło dzienne wtedy się podzielimy.



W końcu przyszedł czas aby się z Bucureşti pożegnać. Odzyskawszy swojego automobila pognaliśmy na wschód poznaną już wcześniej A1. Przyzwyczajeni już do nocnych powitań kolejnych rumuńskich przystanków, przywitaliśmy Constantę tuż po pożegnaniu słońca.

Krótki wypad zaopatrzeniowy na Carrefour (jakby to wyglądało -bez wina, nad morze??) i rzecz oczywista zaczęliśmy wypatrywać odpowiednio wygodnej plaży na mapie naszego szczęścia. Mapa dość dobrze nakreślona bo po chwili standardowej niepewności dotarliśmy do campingu czekającego tylko na naszą wizytę jako ostatnich przyjezdnych w Mamaia. Przywitał nas rumuński towarzysz dni kolejnych, ofiarując wszelkie wygody posezonowego piasku. Dorzucił do tego nawet mały gratis w postaci własnego serca na dłoni, adresowanego do kobiecej części naszej czwórki. “Where is Agata??” to było jego motto na najbliższe dwie doby. Kto wie czy nie zostało mu ono do dziś..

Wiele jest rzeczy pięknych na świecie a jedną z piękniejszych jest nocne wino na plaży, po którym człowiek wyjąc do księżyca staje w szranki z falami Morza Czarnego topiąc w nim wszystkie nieszczęścia i nudy świata. Słony żywioł dobrze nastroił nasze szaleństwo choć troszkę szkoda, że nie na tyle aby pokusić się o nocny najazd na Constantę. Drugie takie szaleństwo miało już tej wyprawy nie nadejść.

Jako, że gdzieś w tym odcinku podróży wyczerpałem swój zdjęciowy limit, nie dane mi było polowanie na słone kadry Czarnego Morza. Trochę szkoda.. zainteresowanych odsyłam do albumu naszego karafkowego Ansela Adamsa. A nuż się skusi nieco hojniej podzielić tym co tam widział.

Następnego dnia cała ekipa oddała się w ramiona bogini lenistwa. Z plaży do wody, z wody do koryta, później znowu na fale i tak kilka cykli. Przez pewną część dnia miałem ambicję aby do naszego obozowego garnka zaprosić owoce morza błąkające się po słonym dnie. Jednak małe bestie chowając się uparcie w słonym piachu, nie przejęły się zbytnio moimi ambicjami. Mając sojusznika w postaci fal, które miotały mnie na wsztystkie strony jak rozwalającą się tratwę, małe morskie cwaniaki grały mi na nosie unosząc co jakiś czas szczypce w wulgarnych krabich gestach.
Udało mi się upolować tylko jednego delikwenta, (prawdopodobnie najsłabsze ogniwo w wiosce), a że jeden krab zupy nie czyni, puściłem go wolno, podbudowując przynajmniej swoje ego.

Plażowe sytuacje odmieniliśmy sobie na chwilę krótkim wypadem do Constanty, odwiedzić okoliczne doki i zasmakować w miejscowym kebabie. Odmiana dość przyjemna zwłaszcza jej część na rozśpiewanej łodzi, gdzie przy piwku mogliśmy nacieszyć oko regionalnymi pląsami. W sumie nie tylko oko bo przez moment sam włączyłem się w krok rumuńskiego tanga -chustka w dłoń, krok w bok.. jakoś tak to było. A przy tym disco-rumuno pierwszej próby.
Reszta nocy zleciała nam na bólu brzucha po nieświeżych kebabach.
No a w międzyczasie na rozmyślaniach o powrocie dnia następnego. Tak.. bo dnia następnego przyszło nam wykonać w tył zwrot w naszych podróżniczych zapędach.

Rano Constanta się rozpłakała. Rumuńskie niebo też nie szczędziło nam łez pożegnalnych. Rozczuleni, przemoczeni, pożegnaliśmy się z plażą, kempingowym adoratorem Agaty i po ustawieniu azymutu na zachodnią stronę globu, popędziliśmy naszą rakietę z powrotem do Bukaresztu. Po krótkich emocjonujących pętlach i zygzakach w dużym mieście, nitka naszej drogi obrała już dość prostą i klarowną formę powrotu. Pitiesti, Ramnicu Valcea, Brezoi, Petrosani, Deva, Brad, Beiu, Oradea... no i znajoma już ścieżka przez węgierskie błonia. Po drodze mały abordaż na winogronowe pozostałości, które z precyzją komandosów udało się nam przechwycić. Oczywiście czas na dyplomację też wcześniej znaleźliśmy ale mimo wytoczenia wszelkich dział naszych językowo teatralnych talentów,  nie udało się nawiązać nici porozumienia z tokajskimi tambylcami.
Później już tylko kolejne granice i ciemnonocne rozjeżdżanie się po chatach.



Świat jest księgą, a człowiek który nie podróżuje, czyta tylko jedną stronę...
 św. Augustyn (Aureliusz Augustyn z Hippony) 
 
Dobrze, że w samochodzie  została mi koszulka z tymi słowami. Taki bodziec, który pozwala przypomnieć ile jeszcze czeka stron do przeczytania. Ostatnio zresztą coraz częściej się przekonuję jak mało do tej pory przeczytałem ja sam. Choć pewnie i tak nikomu nie uda się dotrzeć do ostatniego rozdziału.
Cóż jednak wciąga bardziej niż odgłos kolejnej przewróconej kartki..