Strony

niedziela, 16 stycznia 2011

Orkiestra

Co roku gdzieś koło mnie przybłąka się pytanie: co w tym roku na orkiestrze? Tak się dzieje że zawsze ktoś je zada. Chodzi oczywiście o WOŚP ale na to wpadł chyba każdy już po samym tytule (chyba, że tylko mi tak się wbiło do głowy to skojarzenie). Jakoś nigdy orkiestrowo nie żyłem, nie obczajałem ani nie czekałem na orkiestrę (z tego co wiem, powinienem się tego wstydzić). Za to zawsze mi się zdarzało gdzieś przy okazji być wplątany w orkiestrowe coroczne nuty. Albo po prostu będąc w pobliżu „gdzieś, gdzie było słychać”, albo zasilając mimochodem serdeczne puszki, spotkane gdzieś w drodze z punktu A do B. Może to nie za wiele ale przecież dzięki takim niezawielościom orkiestra gra jak gra. A gra całkiem ładnie. W tym roku zagrała mi nutą, której już dawno nie miałem okazji spotkać. Dźwiękami co do dzisiaj mi kołatają mi się za oczami, między uszami, pod pustynią włosów.

Tak, w tym roku też zdarzyło mi się posłuchać orkiestry mimochodem. Pierwsze jej nuty wylądowały na strzelców podhalańskich 1 a drugie tuż pod nimi. Jakoś tak fajnie się zdarzyło że dobry wiatr zawiał i kazał mi wylądować tam wcześniej.
Ospały, chorowity, bez pomysłu na dzień, aż w końcu obudzony pierwszą nutą otwieranych drzwi którymi do pokoju weszły pierwsze pokrowce za grube i krótkie żeby standardowo zobaczyć w nich gitary. Mosaic.
Jeszcze nie wiedząc co to takiego, nie skoczyłem pod sufit, nie odleciałem, nie złożyłem im pokłonu za ich muzykę. Teraz bym pewnie złożył.
W jakimś momencie między migawkami, które i tak żadnej nuty złapać nie dały rady, zasiadłem i odleciałem. Tak jakoś z krzesła i znienacka uniosło mnie między struny liry, a korbą zakręcony poleciałem dalej by odbić się od zwierza bez sierści rozciągniętego na jakimś kółku. Wciągnięty przez flet, onieśmielony przez skrzypce (samym ich widokiem) roztrzęsiony kolejnymi i kolejnymi gdzieś pod słońcem szybującymi falami, zapomniałem nawet, że miałem zrobić jakieś zdjęcie. Tam nad tymi górami uplecionymi z dźwięków było coś czego czasem brakuje jak, jak.. dobrego łyku piwa niepitego od wieków znalezionego gdzieś w lodzie pod koniec upalnego dnia.























Ekstaza.

Po tym dobrym łyku, kiedy w kolejnych małych chwilach udało się wyplątać myśl z mozaiki etno, przyszedł czas na kolejne łyki i ekstazę gitarowych machinacji. Niby wcześniej już słyszałem tą nazwę ale jakoś nie chwyciła mnie za gardło jako zapowiedź ekstatycznych uniesień i szybszego bicia serc. Zassani.
Ale nie ma co nazwy brzmienia, cyrklem mierzyć. Ważne, że mnie zassało i to zaraz na wstępie kiedy Cewka struny trącił. Skąd w ogóle wziął się ten Cewka? Jakiś miejscowy ziomal-legenda, którego, oprócz mnie każdy skądś, gdzieś notował w swojej świadomości. Ale przestało to dziwić kiedy dane mi było usłyszeć jak to to ten Cewka gra.
Nie miał dziesięciu palców u ręki, nie strzelał nut jak pociski z karabinu. Za to wypuścił wokół siebie jakby wstążkę co dmuchana wiatrem nigdy się nie plącze, wstążkę dźwięku która nie ma ostrych kantów i nigdy nie kaleczy, wstążkę tak gładką że słuchając chce się do niej tylko przylgnąć. I jak tu nie wierzyć w cuda? Że ktoś na którego pewnie czeka puste wciąż miejsce, gdzieś na piedestale gitarowych legend, wciąż przechadza się koło nas i pomiędzy. Coś ciekawego musiało go zatrzymać na dłużej. Niech więc żyje „coś ciekawego”.
Moje ukłony dla całej ferajny. Tak, to była dobra nuta. Oby nie zamilkła zbyt szybko.
Zassało Zassanych, przyszli kolesie. Właściwie przyszły Nerwy bo Jacyś Kolesie dość mieli bycia jakimiś. Zapragnęli być kimś. Zaczęły się więc Nerwy. Co nie znaczy, że Nerwy nerwowo grają.. co to to nie. Nie grają nawet na nerwach. Za to grają z nową Nerwicą.

Kiedyś jeszcze w próbnej kolesiowej piwnicy poznać mi dane było ich nową Nerwicę. Nowa Nerwica aka Elka, z cichych nut i zapisanych kartek, poznawała kolesiowe ścieżki tylko z początku po onacku obczajając teren kolesiowych dźwięków. Coraz pewniej, coraz bardziej elkowo, coraz mniej kolesiowo, Nerwy i Nerwica z próby do próby, ruszyły ku orkiestrze na podbój panicznego świata.
Cóż dodać, cóż ująć. Nic.
Cóż rzec o najbliższej kapeli, która niczym Wiesiu grosza, nigdy muzyki nie skąpi. Coś nowego zaserwowali, coś co na nowo pobudza apetyt i każe czekać na więcej. I dobrze bo coś niektórym doskwierał ostatnio, kolesiowy głód. Oby go teraz Nerwy zjadły.
A na deser dżem. Jak to dobrze, że w orkiestrowym tyglu jakaś niewidzialna dyrygencka dłoń pomieszała wielką orkiestrową chochlą bo to co dobre zawsze się w dobry dżem połączy.
Kilka nut Zassanych, z kilkoma nutami Nerwów i szczyptą Mosaicu podane na jednym pięcioliniowym półmisku
Smakowało? Mi na pewno.












2 komentarze:

  1. emocjonaśladowcze to twoje pisanie. czytając powoli, to tak jakbym wypowiadała kilka razy, szeptem słowo "cukierek":)))

    niezła ta elka..

    OdpowiedzUsuń